Nie byłeś w Wenezueli? Nie byłeś w Ameryce Łacińskiej.

Simón Bolívar, pochodzący z Wenezueli przywódca walk o wyzwolenie Ameryki Łacińskiej, na łożu śmierci stwierdził, że „Ameryką nie da się rządzić. Ten, kto służy rewolucji, podejmuje się syzyfowej pracy. Prędzej, czy później, władzę nad ludem przejmie mafia, żeby w końcu oddać ją kolejnym tyranom„. Boliwar słowa te wypowiedział w 1830 roku, można powiedzieć wizjonersko, bo niezmiennie od czasów konkwisty historia całego regionu to pasmo konfliktów, ciągłych kryzysów, zmian politycznych, korupcji i przestępczości. W swoich klikunastomiesięcznych podróżach odwiedziłem prawie wszystkie kraje kontynentalnej Ameryki Łacińskiej, od Meksyku aż po Argentynę i gdzieś tam zawsze po drodze natykałem się na ślady smutnej historii. Dziś jestem w Wenezueli i oglądam historię, która właśnie się tworzy.

Do Wenezueli przyjechałem z kilku powodów, a jednym z nich była ciekawość. Jak to jest, że bogaty w ropę kraj w ciągu zaledwie kilku lat pozbawił swoich obywateli godności i poczucia bezpieczeństwa? Jak to jest, że za kilka dolarów wymienionych na czarnym rynku można przeżyć kilka dni? No i wreszcie: co kieruje ludźmi, którzy wybierają swoich przywódców i dlaczego u władzy są ci, którzy doprowadzili gospodarkę do ruiny?

Przed moją pierwszą podróżą do Ameryki Południowej naczytałem się o przemianach politycznych i gospodarczych na całym kontynencie. Praktycznie każdy latynoski kraj w swojej XX-wiecznej historii przechodził przez wahadło zmian ustrojowych, gospodarczych lub politycznych, czemu towarzyszyła korupcja i ucisk słabych. Do wspólnego mianownika zaliczają się także setki czy tysiące uwięzionych lub zaginionych wrogów politycznych, wścibski nos USA, czy wreszcie komunistyczne sympatie, populistyczne postawy polityków, „zepsuty kapitalizm”, przewroty, zamachy stanu i rewolucje.

Amerykę Łacińską przejechałem autostopem, motocyklem i autobusem, a w niektórych krajach byłem nawet kilka razy. Gdzieniegdzie można było zauważyć pozostałości po burzliwej historii, jak np. w Nikaragui, gdzie wygrała komunistyczna rewolucja: policjanci zamiast zachodnich karabinów noszą Kałasznikowy, a po ulicach jeżdżą stare Łady. Lub Argentyna, gdzie lata złych politycznych decyzji doprowadziły do tego, że dolary bardziej opłacało się wymieniać na czarnym rynku, a rzeczy z importu albo były drogie, albo słabo dostępne. Znowu taka Kolumbia, gdzie jeszcze 10 lat temu w całym kraju grasował pazerny FARC, jednak dziś raj dla podróżników, w którym pozostałości po wojnie domowej można zobaczyć już tylko gdzieniegdzie. Nawet ten Meksyk, który niby straszy okropną wojną narkotykową (ta, swoją drogą, jest rzeczywistym problemem), a w praktyce jeden z ciekawszych krajów, który chcę odwiedzić ponownie.

Tymczasem jestem w Wenezueli. I o ile w innych krajach ta cała historia jest już gdzieś za nimi, to w Wenezueli dzieje się właśnie teraz i naprawdę. W praktyce wygląda to tak, że z prawie każdą nowo poznaną osobą rozmawiam o sytuacji gospodarczej i bezpieczeństwie. Jestem ciągle przestrzegany i dostaję porady, jak się zachowywać, aby nie narazić się na niebezpieczeństwo. Co jakiś czas pada: to nie jest prawdziwa Wenezuela, 10 lat temu mogliśmy sobie pozwolić na wszystko, a dziś musimy stać w kolejkach, nie możemy kupić produktów pierwszej potrzeby, a ceny na czarnym rynku są ogromne. Dla przykładu: zakup słoika Nutelli jest tu dla przeciętnego mieszkańca nieosiągalnym luksusem, pomijając sam fakt, że za takim rarytasem najpierw trzeba się najpierw nieźle nalatać. Płaca minimalna po przeliczeniu po kursie czarnorynkowym wynosi jakieś 10 dolarów, podczas gdy podstawowy obiad na mieście dla dwóch osób kosztuje 1 dolara. Oficjalny kurs dolara jest dużo niższy, wtedy po przeliczeniu te 10 dolarów płacy minimalnej urasta do normalnego poziomu. No ale co z tego, skoro i tak, żeby zapewnić sobie przyzwoite życie trzeba zapłacić na czarnym rynku dużo więcej, a dolarów w kraju już od dłuższego czasu nie ma, więc oficjalny kurs dolara jest tak na prawdę sztuczny i służy celom propagandowym. Jedynym ratunkiem dla przeciętnego obywatela zarabiającego blisko płacy minimalnej są produkty regulowane, czyli w większości finansowane przez rząd i śmiesznie tanie. Po takie jednak trzeba się wystać w kolejce, a i tak nie ma gwarancji, że zastaniemy akurat to, po co przyszliśmy.

Do tego dochodzi rosnąca i niezmiennie niewykrywalna przestępczość. Utrudnia ona życie w miastach na tyle, że w nocy pieszego się już raczej nie spotka, a wszyscy jeżdżą samochodami, zalewając je do pełna śmiesznie tanią benzyną. W dużych miastach restauracje i bary pustoszeją, bo ludzie przenoszą spotkania i imprezy do domów. Raz, bo jest niebezpiecznie, a dwa, bo galopująca inflacja sprawia, że pieniądze już dawno nie mieszczą się w portfelu, a banknoty w wielkich plikach trzeba nosić w osobnych torebkach.

MERIDA

DSC07342
Katedra w Meridzie, Wielkanoc. Kilka dni w roku, gdy życie nocne w Meridzie odżywa, a ludzie tłumnie przemieszczają się pomiędzy kolejnymi kościołami.

W Meridzie, za czasów prosperity, czyli gdy cena baryłki ropy wynosiła powyżej 100 dolarów, popełniono inwestycję: rozpoczęto modernizację najdłuższej na świecie kolejki górskiej. 12,5 km długości i ponad 4 km przewyższenia, 5 stacji przesiadkowych. Podróżny zaczynał na wysokości 1640 metrów, a kończył na 4765. Starą kolejkę zdemontowano, budowę nowej infrastruktury zlecono Szwajcarom, a postawienie i wykończenie poszczególnych stacji zrealizowano we własnym zakresie. Z tym wyjątkiem, że gdzieś tam po drodze cena baryłki ropy spadła z powyżej 100 dolarów do mniej niż 30. Z gospodarką opartą prawie wyłącznie na ropie nie można było sobie pozwolić na zakończenie inwestycji. Dziś Merida jest nadal podróżniczym węzłem, zarówno dla Wenezuelczyków jak i obecnie już nielicznych, przestraszonych sytuacją w kraju obcokrajowców. Stacje są prawie wykończone, a ta początkowa – swoją drogą imponujący kawałek nowoczesnej architektury – otwarta dla turystów i pełna kolorowych tablic informacyjnych oraz makiet. Dookoła stacji znajdują się hotele, restauracje i bary oraz sklepy z pamiątkami. Brakuje tylko tej kropki nad „i”, kolejki, która zabrałaby tych wszystkich turystów na górę, tuż pod Pico Bolivar. Bez tego, centrum turystyczne Meridy pozostaje tylko gorzką ciekawostką. Poza kilkoma tygodniami w ciągu roku, gdy Wenezuelczycy tłumnie podróżują, hotele świecą pustkami, a nocą centrum zamiera. Każdego roku słyszy się tu ponoć, że kolejkę otwierają „już za kilka miesięcy”, „już tej jesieni”, jednak patrząc realistycznie nadal brakuje kilka dobrych lat, a przy wejściu do stacji widnieją dumne twarze polityków, którym tę kolejkę się zawdzięcza. Jeden z nich już oficjalnie nie żyje, a drugi? Cóż, w obecnej sytuacji pewnie też opracowuje jakiś plan wymiksowania się z tego przykrego interesu.

PERŁA KARAIBÓW

W Wenezueli odwiedziłem też wyspę Margaritę, dumnie nazywaną „perłą Karaibów”. Kiedyś turystyczny raj, dziś przykre wspomnienie czasów dawnej świetności. Niedokończone lub pozamykane hotele, bród i śmieci. A do tego nękająca region od kilku miesięcy susza spowodowana El Niño, regularnie pojawiającym się co kilka lat zjawiskiem klimatycznym. Na Margaricie chciałem posurfować i zrelaksować się – zobaczyć trochę nocnego życia, w końcu to Karaiby, morze, dużo plaż i, wydawałoby się, fiesta. Jeden z pierwszych widoków, który zastałem w Porlamar, największym mieście na wyspie, były samochody ustawiające się w nocy w kolejkę po… akumulator. Następnego dnia, po otwarciu sklepu zamiennik mogło kupić tylko 100 pierwszych osób. Na plaży natomiast przywitały mnie popękane deski do wypożyczenia i nieliczne, puste bary oraz dyskoteki. Spotkanych tam obcokrajowców mógłbym policzyć na palcach jednej ręki.

Mojej znajomej z Margarity pewnego dnia włamano się do samochodu. Zaparkowała przed sklepem i poszła zrobić zakupy. Ukradziono wszystko co się mogło przydać, wliczając w to… akumulator. Problem w tym, że chcąc kupić zamiennik musiałaby się ustawić w kolejkę, ale nie może nawet tego, bo przy zakupie nowego państwo wymaga zwrotu starego. Stary został oczywiście ukradziony i w tym wypadku nie pomoże nawet oficjalny policyjny świstek stwierdzający kradzież. Czeka ją zakup akumulatora na czarnym rynku, którego cena trzykrotnie przekracza jej miesięczną pensję.

JECHAĆ CZY ODPUŚCIĆ

Dla tych, którzy nigdy nie byli w Ameryce Łacińskiej, a boją się tu przyjechać, bo utożsamiają ją z przestępczością, destabilizacją, rozbojami i wykorzystywaniem „gringo”, mam dobrą wiadomość. Prawie wszędzie, gdzie pojedziecie tak nie będzie. Argentyna, Chile, Peru, Meksyk, czy Ameryka Centralna – prawie wszędzie tam jest w miarę bezpiecznie, a rzeczy dzieją się w prosty, latynoski sposób. Jeżeli natomiast chcecie prawdziwej Ameryki Łacińskiej, prawdziwego doświadczenia rodem z książek czy filmów o niestabilnych i niebezpiecznych krajach regionu, to jedźcie do Wenezueli. Właśnie teraz zapisuje się tu historia, a być może za kilka lat wszystko szczęśliwie wróci do normy i miejsce znowu będzie turystycznym rajem. Nie zrozumcie mnie jednak źle, całe to „niebezpieczeństwo” w Wenezueli zależy od tego, w jaki sposób będzie po niej podróżować. W praktyce wygląda to tak, że niektórych rzeczy się po prostu nie robi. Proste rzeczy stają się trochę bardziej skomplikowane, dla przykładu po 8 wieczorem zamiast przespacerować się do baru bierze się taksówkę. Śmiesznie tanią swoją drogą, bo kosztuje ona mniej niż 2 złote. Niektórych produktów prawie wcale nie ma, więc trzeba sobie ich po prostu odmówić. Przywiezione ze sobą dolary wymienia się u zaufanego „konika”, a całemu procesowi towarzyszy długotrwałe liczenie wenezuelskich banknotów, które ostatecznie zapełniają plastikową reklamówkę.

Przed moim przyjazdem musiałem sobie odpowiedzieć na trudne pytanie: czy to jest odpowiedni moment na wizytę w Wenezueli? W kraju, który jest właśnie na granicy upadku i totalnej destabilizacji, obok którego ponoć szaleje wirus Zika i w którym, mimo ogromnych rezerw w ropie, sytuacja ekonomiczna nie pozwala na zagwarantowanie stałych dostaw wody i prądu? Jak przefiltrować wyolbrzymione przez media problemy i nie dać się zastraszyć? O Wenezueli czytałem dużo i im więcej materiałów wpadało mi w ręce, tym bardziej chciałem się tu znaleźć. Nie miałem za to zielonego pojęcia, co spotkam na miejscu, ale lubię wierzyć w to, że najlepszy moment na zrobienie czegokolwiek jest teraz, a jakiekolwiek wahanie to strata czasu.

To i jestem, tu i teraz. Patrzę i nie mogąc się nadziwić, bo Wenezuela jest tak różna od wszystkiego, co dotąd widziałem. I w zasadzie lubię to, bo czym byłoby podróżowanie bez doświadczania?