Zapiski z Santa Marta

Relacji z Kolumbii ciąg dalszy. Cały czas jestem w Santa Marta, (już tydzień i nawet nie zrobiłem nic w kierunku, żeby znaleźć się w Tyrona, linczujcie!) a nie wspomniałem jeszcze jak się tu znalazłem.

Mianowicie przyjechałem z bakerpakerskiego Palomino, po jakichś 85 km względnie łatwej drogi, zakończonej pół godzinnym podjazdem i analogicznie 10 minutowym, perfekcyjnym i wręcz hipnotycznym zjazdem. Po przepchaniu się przez miasto i odnalezieniu hostelu przygotowałem sobie yerba mate i zacząłem chłodzić w basenie rozgrzane miesnie. Po dniu pedałowania nie ma nic lepszego, niż zanurzyć się w wodzie, a później jeszcze pizza w nieskromnym i zdecydowanie nie osobistym rozmiarze. Po tym dniu nie mam już żadnych watpliwosci, wygrałem życie.

Santa Marta znana jest z tego, że to tutaj w biedzie i osamotniony umarł na gruźlicę Simon Bolivar, czyli sławny przywódca walk o wyzwolenie Ameryki Południowej. Wyzowlenie spod władzy Hiszpanii, a jakim efektem się to zakończyło to opowieść na inny moment, bo przecież procesu kolonizacji nijak nie dało się już odwrócić. Krótko przed śmiercią, zniesławiony i okrzyknięty nawet wrogiem Wenezueli, miał ponoć wypowiedzieć słowa, że „ci, którzy służą rewolucji orają morze”. Dziś to jedna z popularniejszych postaci w historii Ameryki Łacińskiej, nadużywana jako propagandowy symbol często socjalistycznych rządów (typu Wenezuela, która obecnie, jakże przewrotnie, za sprawą zmarłego już Chaveza, kontunuuje „rewolucję boliwariańską”), a w Santa Marta dane mi było odwiedzić muzeum, w którym można się przyjrzeć miejscu, gdzie ów jegomość spędził swoje ostatnie dni.

Niby jestem już w Kolumbii, ale echa sytuacji w Wenezueli docierają do mnie nieprzerwanie. Czy to przez wiadomości typu „prezydent podejmuje próbę ustanowienia rządów autorytarnych”, czy specyficzny, niedbały, wenezuelski akcent (zapewne z Caracas), który często się tutaj na ulicy przewija. Dziś nawet z ciekawości wszedłem na Dolartoday.com, żeby zobaczyć jak tam czarnorynkowy dolar się ma i co się okazuje? Oczywiście, wystrzelił ponownie do góry, odbijając się od dna niczym na trampolinie. Teraz wart jest 4300, podczas gdy w ciemnych i chudych dniach mojej tegorocznej wizyty w Wenezueli sprzedawałem go nawet za 2500 Boliwarów…

Z innej beczki, żeby nie było, że Kolumbia jest niby jakimś tam rajem. W Santa Marta jest taka ulica, nazywa się Carrera 5. Tak naprawdę ulica ta to jeden wielki bazar, który ciągnie się przez jakieś dziesięć przecznic. Panuje tam ogromny chaos, jak to na bazarze. Mnóstwo ludzi, zapchane chodniki, nie wiadomo czy iść ulicą, czy którędy, a ludzie wydają się chodzić z typowym, latynoamerykańskim swagiem, czyli zmieniają prędkość i kierunek marszu nieoczekiwanie i ciągle. Do tego sprawiają wrażenie, że nie widzą na ulicy nikogo innego, oprócz swojego dziecka/przyjaciela/kochanka no i oczywiście potencjalnych produktów do skonsumowania, na tym generalnie zakres współżycia typowego Latynosa z otoczeniem się w tym miejscu kończy. Oczywiście, gdzieś tam w widzeniu peryferialnym bezproblemowo cię zauważają, bo jeszcze nigdy się z nikim w tym chaosie nie zderzyłem, ale nie dają po sobie zabardzone poznać, bo dostrzeżenie kogoś obcego na chodniku wiązało by się z wzięciem na siebie ciężaru odpowiedzialności społecznej, czyli uznaniem równych praw współspacerującego, a tego przecież nie chcemy, bo każdy musi dotrzeć do celu w najszybszy i najbardziej wygodny dla siebie sposób (ale to chyba cecha nie tylko latynoska, a ogólno ludzka, a jako referencję i pracę domową polecam spacer po warszawskiej „Patelni”, czyli okolicach pomiędzy przejściem podziemnym pod Marszałkowską, a stacją metra Centrum).

Latynoamerykański bazarowy swag charakteryzuje się jeszcze mniejszą średnią prędkością marszu (Latynosi mają krótsze nogi) oraz tym, że dużo osobników odznacza się beczułkowatą budową ciała, co sprawia, że zajmują oni całą szerokość chodnika. Gdyby tego było mało, to co jakieś dwie przecznice znajdzie się jakiś drobny sprzedawca marihuany, zwykle chłopak w wieku 20-25 lat („weed my friend”, charakterystycznym, poufnym i niskim latino-gangsta głosem), a dziś pierwszy raz zdarzyło mi się usłyszeć sławne „faki-faki” (z angielskiego „fuck”), choć prostytutki już nie raz mnie zaczepiały, czy wręcz łapały za ręce. Nie zrozumcie mnie źle, nie mam nic przeciwko tym bazarom i gdybym mógł, to bym je z daleka omijał, a temat ten na łamach bloga nie znalazł by się nigdy, jednak na Carrera 5 znajduje się najbliższy, sensowny supermarket, i choć mam już jako taki patent (wystarczy przez większość drogi iść Carrera 4 i tylko w odpowiednim momencie nabrać powietrza w płuca i przejść na róg Carrera 5) to jednak nadal nawet najkrótsza wizyta na wałkowanej ulicy napawa mnie wstrętem.

Co mnie trochę alarmuje i smuci to fakt, że wspomniani dealerzy i prostytutki nie zaczepiają nas, bakerpakerów, ot tak, bez przyczyny. Dzieje się to z powodu nie słabnącego wsród białych turystów wszelkiej maści zapotrzebowania na nielegalne, tanie i dobrej jakości używki (na myśli mam tu też kokainę, bo się nią tu handluje równie często, i nie mylmy tego z kryptoreklama narkotyków, bo czysto racjonalne jest, że używki bliżej źródła są lepszej jakości) oraz płatny seks. O ile moje zainteresowanie wspomnianymi tematami jest bardziej natury reporterskiej, to dla wspomnianego sprzedawcy tych produktów nie ma to żadnego znaczenia, bo jestem przecież turystą, więc potencjalnych konsumentem. Pół biedy, gdyby kończyło się na jednorazowej propozycji, jednak nachalność tych typków przekracza granice mojej cierpliwości. Za to między innymi pokochałem Brazylię: uliczni sprzedawcy (czegokolwiek) po wypowiedzeniu magicznego słowa „Nie” z uśmiechem na ustach odchodzą w poszukiwaniu innego kupca. Hiszpańskojęzyczna część Ameryki Łacińskiej ma jeszcze wiele do nadrobienia, a mi w głowie kiełkuje pomysł wydrukowania i zalaminowania fałszywej legitymacji DEA (północnoamerykańska, rządowa organizacja do spraw zwalczania handlu narkotykami) i powieszenie sobie jej na szyi permanentnie… Do tego czasu, pozostaje mi oglądanie latającego co drugi dzień nisko nad miastem helikoptera Blackhawk, który zapewne ze względu na portowy charakter Santa Marta z przeciwdziałaniem handlu narkotykami ma wiele wspólnego.

Dziś ostatni dzień w Santa Marta, a kolejne dwa dni to ostatnie chwile mojego pedałowania po Ameryce Południowej… przynajmniej do czasu.