Granice wytrzymałości psychicznej w podróży, czyli o skutkach ubocznych wizyt w krajach mniej rozwiniętych

Salta, Argentyna, 2013

Mniej rozwinięte kraje Ameryki Łacińskiej, takie jak Boliwia, Ekwador czy Peru, ostatnimi czasy budzą we mnie sprzeczne uczucia. Z jednej strony fascynujące, potrafią być z drugiej bardzo męczące. Przy pierwszym kontakcie turystę zwykle urzeka unikalna kultura, niski koszt podróżowania i egzotyka, a przy dłuższym kontakcie okazuje się, że tak naprawdę to nie jest zupełnie bezpiecznie, naszym podróżom towarzyszy brud i hałas, a biedniejszych miejscach specyficzny chaos.

Szlak Peru-Boliwia przemierzałem dwukrotnie i tyle samo razy zaobserwowałem u siebie przykre skutki uboczne tych podróży. Pojawiające się po jakimś czasie napięcie psychiczne powstałe w wyniku wychowania i „zaprogramowania” w trochę innym świecie zaczynało być nie do zniesienia i odbierało całą radość podróży. Tym samym, w 2013, po wylocie z Limy z radością witałem Londyn i podobnie jak wtedy, teraz „odkuwam się” w Argentynie i Chile i z ogromną ulgą oraz ekscytacją na nowo doświadczam „zachodniej cywilizacji”.

Salta, gdzie przyszło mi spędzić kilka dobrych dni, leży w północnej, tej biedniejszej części Argentyny. Różnica pomiędzy południem Boliwii (czyli bardziej cywilizowaną częścią), a północą Argentyny jest jednak do tego stopnia niewyobrażalna, że jeżeli zignorować drobne szczegóły odróżniające Argentynę od Hiszpanii, można się tu poczuć jak na półwyspie Iberyjskim. Przynajmniej tak mi się wydawało, po przyjeździe z Boliwii.

Chciałoby się zacząć wyliczankę: że ulice czyste, że chodniki są wolne od hałaśliwych sprzedawców i straganów, że domy są zadbane i przyozdobione pachnącymi kwiatami i że z małych sklepików uderza elegancja i luksus. Że spacer po centrum miasta jest tak de facto spacerem, a nie istnym surwiwalem, czyli kluczeniem w dżungli ludzi, różnego rodzaju agresywnych pojazdów i potencjalnych rabusiów. Że w ciągu minuty nie usłyszy się żadnego klaksonu (gdzie czasem w Boliwii można by się doliczyć liczby prawie trzycyfrowej), że ludzie są zrelaksowani, uśmiechnięci i przyjaźni, mimo że często są to ci sami z sąsiadującego kraju, bowiem dużo z nich to tak naprawdę Boliwijczycy.

Powiew świeżości i ulga jaką jest mi teraz dane dostarczać to niezła odskocznia od tego, czego doświadczałem przez ostatnich kilka miesięcy, a właściwie od października 2014, gdy wyruszyłem z Medellin w Kolumbii kierując się na południe. I pozwolę sobie zakończyć tę notatkę dygresją. Podczas mojej pierwszej wizyty w Salcie, w 2013 roku po podróży z samego południa kontynentu, miasto odebrałem jako męczące, zapuszczone i nieatrakcyjne. Z dużą liczbą ludzi o odmiennym wyglądzie niż dotychczas spotykani, rdzennych mieszkańców Ameryki, tym samym niezupełnie pasujących do wzorców w ukształtowanym w Polsce umyśle. Tymczasem to samo miasto, po prawie dwóch latach i kilku miesiącach spędzonych w Boliwii, Peru, Ekwadorze i Kolumbii, odbieram jako raj na ziemi. Prawie.

Wygląda na to, że ważne jest nie tylko gdzie jedziemy, ale i skąd przybywamy. W ostatnich tygodniach zdarzyło mi się odwiedzić kilka miejsc z podróży z 2013 i to chyba jeszcze nie koniec powtórek. Bogatszy o doświadczenia z roku podróży po Ameryce Łacińskiej ponownie odwiedzane miejsca postrzegam już trochę inaczej. Miła niespodzianka i dobra motywacja na ostatniej prostej w trzecim etapie podróży po Ameryce Łacińskiej.


Comments

3 odpowiedzi na „Granice wytrzymałości psychicznej w podróży, czyli o skutkach ubocznych wizyt w krajach mniej rozwiniętych”