The best orange I ever had was stolen…Najlepsza pomarańcza jaką jadłem była kradziona…

…by a bunch of dedicated Christians from San Diego county in California. Autumn 2009, somewhere in the middle of my hitchhiking trip across United States, during a visit I paid to my friends I met a month ago in South Dakota.

My friends used to introduce me to their friends, after some time I realised all of them were dedicated Christian and many actually tried to convert me. One evening after a dinner preceded by prayer our hostess said that we should get an orange from her neighbours tree. We went there to grab the last fruit but we made so much noise that the neighbour heard us and came out. I was stunned to see and hear our hostess to say:

„Hi John, we just borrowed your orange…”

That was my first free grown orange and it was delicious. Sweet and tasty. I never let them convert me into Christianism though.

Oranges from a picture (really cheap, 10 cents each) can be bought close to the hostel I stayed during my stay in San Salvador. Not as good as stolen one but enough to recall the story from California. …przez zagorzałych chrześcijan z hrabstwa San Diego w Kalifornii. Jesienią 2009 roku, gdzieś w połowie mojej autostopowej podróży po Stanach Zjednoczonych, podczas wizyty u znajomych poznanych miesiąc wcześniej w Południowej Dakocie.

Moi znajomi ciągle przedstawiali mnie różnym ludziom i jak później do mnie dotarło, wszyscy byli oddanymi chrześcijanami, a większość próbowała mnie nawracać. Któregoś wieczoru, po wspólnej kolacji poprzedzonej modlitwą nasza gospodyni zaproponowała, żebyśmy z drzewa sąsiada zwinęli pomarańczę. Wyszliśmy w pięć osób, ktoś zerwał ostatni już owoc, a gdy właściciel zaalarmowany wyszedł ze swojego domu sprawdzić co się dzieje osłupiały patrzyłem i słuchałem tłumaczenia gospodyni:

„Cześć John, pożyczyliśmy sobie pomarańczę…”

Jedną pomarańczę podzieliliśmy po równo, w smaku była wyjątkowa, słodka i soczysta. Nigdy wcześniej i nigdy później nie jadłem tak dobrego owoca… Na koniec ktoś podsumował, że dając mi taki przykład „braterskiej miłości” do Biblii mnie nie przekonają. I póki co nikomu jeszcze ta sztuka nie wyszła.

Pomarańcze ze zdjęcia (tanie jak barszcz, bo trzy sztuki kosztują poniżej złotówki) do kupienia rzut beretem od hostelu w którym zatrzymałem się podczas pobytu w San Salvadorze, stolicy Salwadoru. Nie tak dobre jak ta kradziona, ale wystarczająco żeby przypomnieć o Kalifornii.